Bikepacking okiem Jakuba Rybickiego, czyli inspirujące wyprawy zimowe
28-07-2021Program
lojalnościowy
4,9/5 Nasza ocena
na Opineo
Punkty odbioru rowerów
Dostawa gratis w 24h
Kamil Knapczyk do Stanów Zjednoczonych dotarł w nietypowy sposób — Fiatem 126 p. Po latach swój powrót postanowił uczcić w równie imponujący sposób. Udał się w samotną, bikepackingową wyprawę przez USA. Pokonał blisko 3 tysiące mil od Kalifornii po Florydę, czyli od Oceanu Spokojnego do Atlantyku. Mierzył się nie tylko z różnicami związanymi z prawem stanowym, ale także zmianami klimatu! Pokonał mordercze pustynie i góry. Z nami dzieli się swoim doświadczeniem oraz opowiada o planach na przyszłość!
Centrum Rowerowe: Jaki typ roweru preferujesz i dlaczego?
Kamil Knapczyk : Nie mam swojego ulubionego typu. Większość czasu spędzam na mojej szosie od Fuji. Jestem z niej bardzo zadowolony, nawet przy długich dystansach jedzie się na niej komfortowo. Kilka rowerów sprzedałem w USA przed powrotem, bo nie chciałem ich wysyłać, ale został jeszcze gravel. Byłem do niego sceptycznie nastawiony, ale dopiero starty w Pomorskiej 500 i Wiśle 1200 sprawiły, że pokochałem ten typ — dostrzegłem przyjemność z jazdy na nim. MTB też lubię, szczególnie teraz, kiedy nadciąga jesień. Będzie można się wybrudzić w lesie.
CR: Co dokładnie sprawiło, że zmieniłeś swoje nastawienie do rowerów gravelowych? Jakie są ich zalety?
KK: Właśnie te rajdy, w których brałem udział, pomogły mi dostrzec plusy tego typu roweru. Na gravelu można więcej zobaczyć, można wjechać tam, gdzie szosa nie dałaby rady, ale na nawierzchniach asfaltowych też można lecieć z dobrą prędkością. Aktualnie większości znajomym, którzy zadają trudne pytanie: „Od jakiego roweru zacząć?” polecam gravel.
Wystarczy też kilka drobnych modyfikacji i jest idealny do turystyki rowerowej. Oczywiście, jeżeli nie przeszkadza nam pozycja. Ja już jestem przyzwyczajony do takiej i na prywatne wycieczki w nieznane zawsze wybieram gravela. Jakiś czas temu pojechałem właśnie nad Dunaj, zaliczyłem Węgry i stamtąd wzdłuż rzeki aż do Bratysławy. Gravel był idealny na ten wypad.
CR: Skąd wzięło się u Ciebie zamiłowanie do pokonywania długich dystansów?
KK: Myślę, że to jest związane z moim sportowym charakterem. Jeżeli coś robię, to staram się na maksa. Zawsze chcę wyżej, szybciej, lepiej „coś” zrobić. W wypadku roweru dystanse i nowe rekordy sprawiają mi satysfakcję. Szczególnie, że jeżdżę stosunkowo niedługo. Ostatnio podczas Tour de Pomorze pobiłem wszystkie moje rekordy i to mnie cieszyło bardziej niż zajęte miejsce.
CR: Podczas pandemii w ramach wyprawy Dwa Oceany przejechałeś rowerem z Kalifornii na Florydę. Opowiedz proszę, skąd wziął się ten pomysł i jakie były największe wyzwania organizacyjne?
KK: Pomysł na Dwa Oceany powstał spontanicznie. Szykowałem się do powrotu z USA do Polski. Mój przyjazd do USA w 2015 też był z przytupem, ponieważ dotarłem tu małym Fiatem. Na pożegnanie, po 6 latach, chciałem zrobić coś na pamiątkę.
Organizacyjnie bałem się odległości. Tego, że mogę nie dać rady pokonać części z odcinków. A nie miałem innego wyjścia, bo odległości pomiędzy miejscowościami, gdzie były rozmieszczone hotele, w których mogłem nocować bywały olbrzymie.
CR: Jak wyglądają poszczególne etapy planowania tak dużej wyprawy, jak Dwa Oceany?
KK: Ruszyły już w 2017 roku. Przygotowywałem się wtedy do zdobycia jednej z najzimniejszych gór świata - Denali na Alasce. Bardzo dużo trenowałem do zdobycia tego szczytu. W końcowej fazie wprowadziłem jazdę na rowerze. Bardzo spodobał mi się ten rodzaj ćwiczeń. Górę zdobyłem w 2019 i żeby nie stracić „formy życia" postanowiłem więcej jeździć na rowerze. Wtedy też myślałem, że uda mi się mój pomysł zrealizować w 2020, jednak pandemia wszystko zastopowała.
Miałem plan, by jechać ze znajomym z Polski, który z powodu zamkniętych granic, nie mógł przylecieć. Zyskałem dodatkowy rok na szlifowanie nogi. Koniec końców znajomy i tak nie dotarł, ale ten dodatkowy czas sprawił, że czułem się bardzo mocny pod względem kolarskim. Przejechanie 200 km dziennie było dla mnie już czymś powszednim i po treningu mogłem normalnie spędzić resztę dnia. Na początku po takich dłuższych treningach dosłownie umierałem. Nabierałem doświadczenia, poznawałem granice mojego organizmu i sukcesywnie je przesuwałem. Szukałem rozwiązań w technice jazdy, w pakowaniu oraz dopinałem szczegóły związane z trasą.
To wcale nie jest takie proste wyznaczyć trasę. Przejeżdżałem przez wiele stref klimatycznych. Drogi były zróżnicowane. Część wiedzie przez pasma górskie, przez które przebiega np. tylko autostrada, a te drogi chciałem omijać ze względu na bezpieczeństwo. Spędziłem wiele godzin na Google Street View, przejeżdżając wirtualnie dany odcinek. Sprawdzałem, czy na pewno ma pobocze i czy będzie tam bezpiecznie jechać na rowerze. W rzeczywistości okazywało się, że pobocze jest szerokie, ale np. zanieczyszczone kamieniami lub częściami samochodów, dlatego w praktyce musiałem szukać lepszych rozwiązań. Wiele razy przebijały mi się opony. Mimo wszystko wolałem jechać brudnym poboczem niż pchać się na jezdnię z szybko poruszającymi się samochodami.
CR: Jakie stany były najtrudniejsze, a jakie najłatwiejsze do przejechania na rowerze z Twojej perspektywy?
KK: Najtrudniejsze czekało mnie na początku. Bezludna Kalifornia, pustynia aż do Phoenix w Arizonie,… do tego doszła kontuzja. Arizona i Nowy Meksyk były zimne. Pamiętam, jak wyjeżdżałem z upalnego Phoenix (ponad 30 stopni), a już następnego dnia padał śnieg, jak wjechałem na wysokość ponad 2000 metrów. Ogólnie pogoda mi dopisywała, bo ani razu przez 21 dni nie spotkał mnie deszcz, ale codziennie dostawałem alerty o nadchodzącej z zachodu złej pogodzie. Można by rzec, że zła aura mnie goniła, a ja przed nią uciekałem.
Ciekawą kwestią było to, że w różnych stanach kierowcy różnie podchodzili do rowerzystów. Najgorsze były Arizona i Luizjana. W pierwszym z nich zostałem potrącony, a w zasadzie zepchnięty przez ciężarówkę i kampera. Kierowcy nawet się nie zatrzymali. Adrenalina bardzo mi skoczyła. Na szczęście skończyło się na obtarciach. Po tych incydentach jechałem możliwie najbliżej krawędzi jezdni, by nie ryzykować. W Luizjanie zostałem obtrąbiony przez dziesiątki kierowców. W ogóle nie rozumieli, dlaczego ktoś jedzie rowerem i zajmuje im miejsce na drodze.
Najłatwiejszy był chyba Teksas. Wiatr zmienił się wtedy tak, że wiał mi w plecy, a ja dwa dni jechałem cały czas z górki. W końcu musiałem zjechać z ponad 2000 metrów. Jechało się jak na elektryku, średnia ponad 35km/h i piękne widoki. Wtedy też wiedziałem, że góry zostają za mną i już nic złego nie powinno się stać — będzie płasko i coraz cieplej. Najcudowniejsza była Floryda, już wtedy niemal czułem Adriatyk. Presja mety kompletnie ze mnie zeszła, bo wiedziałem, że gdyby coś się wydarzyło, to ja ten rower nawet i doprowadzę.
CR: Co Cię najbardziej zaskoczyło podczas podróży rowerowej po USA?
KK: Najbardziej zaskoczyły mnie pustkowia. Wielokrotnie pokonywałem Stany z zachodu na wschód, ale autem to co innego. Jedziesz autostradą, masz stacje benzynowe, parkingi, a kiedy poruszasz się bocznymi trasami, to wtedy dostrzegasz, jakie są tam pustkowia. Miasteczko co 100 km, niekiedy bez sklepu. Ludzie nieco „dziwni". Martwili się, pytali czy nic nie potrzeba. Mijałem też piękne krajobrazy. Często zatrzymywałem się, by nagrać relację na mój Instagram. Widoki były majestatyczne. Wspomniane relacje są zapisane na moim profilu, więc nawet teraz sam do nich wracam, kiedy dopada mnie zły humor.
Zaskoczyło mnie też to, że spotkałem zaledwie dwóch śmiałków, którzy przemierzali Stany na rowerze. Spodziewałem się większej liczby rowerowych świrów. Kolejne zaskoczenie dotyczyło jakości dróg. Momentami były tragiczne. Tego nie widziałem na Google Street View. Niekiedy 100 km było straszliwie męczące i modliłem się o granice hrabstwa, bo wtedy najczęściej zmieniała się nawierzchnia. Najgorzej było kiedy zmieniała się… na jeszcze gorsze.
CR: Znaleźliśmy informacje, że podczas wyprawy rowerowej po Stanach Zjednoczonych miałeś dwa poważne kryzysy, podczas których chciałeś zrezygnować z dalszej jazdy. Jak sobie z nimi poradziłeś?
KK: Dwa Oceany zaczęły się dla mnie bardzo pechowo, bo pierwszego dnia odnowiła mi się bardzo bolesna i dokuczliwa kontuzja kolana, więc miałem sporo momentów zwątpienia. Był to idealny trening dla głowy. Dałem radę, dzięki kibicom, bo wiem, że moją podróż śledziła spora liczba osób, która codziennie czekała na relację na moim Instagramie. Kiedy odcinek był nużący, to dzwoniłem do przyjaciół i z jedną słuchawką w uchu szybko mijał. Na mecie lista osób, które mnie wirtualnie pchały, była bardzo długa.
CR: Ważną kwestią w przypadku wypraw długodystansowych jest odpowiedni bagaż. Szczególnie, gdy przejeżdża się tak wiele stanów różniących się warunkami atmosferycznymi. Jakie top 10 rzeczy zawsze zabierasz ze sobą?
KK: Mam spore doświadczenie w podróżowaniu minimalistycznym. Często latałem gdzieś tylko z bagażem podręcznym, więc umiem się spakować. W pakowaniu na rower też odgrywa to sporą rolę. Pamiętam, jak na początku na pierwsze 100 km jechałem z plecakiem. Teraz potrzebuję tylko:
W tak długiej wyprawie jak Dwa Oceany było trochę inaczej, bo momentami temperatura spadała poniżej zera, a dwa dni później rosła do ponad 30-stu. Pamiętam, jak dzisiaj, jak marzłem w górach w Nowym Meksyku, gdy zaczął sypać śnieg. Wtedy bardzo pomagały mi ogrzewacze do dłoni i stóp, które miałem jeszcze z wyprawy na Denali. To był wtedy gadżet numer jeden. Poza tym kolarska klasyka:
CR: W jaki sposób motywujesz się do systematycznego treningu w czasie przygotowań do podróży?
KK: Muszę przyznać, że odkąd wróciłem do Polski, to moja systematyczność odeszła w niepamięć. Zbyt dużo mam na głowie po powrocie. Staram się jak tylko mogę, ale ze względu na sporo startów w tym roku, treningi były głównie przeplatane startami w zawodach. Inaczej było w Kalifornii, gdzie mieszkałem i miałem tak ułożony tydzień, że 3 treningi zawsze były zrobione, a zdarzało się i 5. Wtedy noga była jednak najmocniejsza. Nic nie zastąpi systematyczności w treningach. Teraz pora zaopatrzyć się w trenażer i wrócić do treningów przez zimę.
CR: Na długich dystansach kolarzom często doskwierają kontuzje i drobne urazy. Ciebie również to spotkało. Opowiedz, jak sobie z nimi radzisz?
KK: Myślę, że omijają mnie kontuzje. Oprócz tego kolana, z którym już w sumie nauczyłem się współpracować. Ostatnio też pierwszy raz doświadczyłem na sobie legendarnego „achillesa”. Tyle razy słyszałem od ultrasów o „achillesach”, no i w końcu mnie się przytrafiło. Wydaje mi się, że jest to spowodowane awarią roweru. Opadało mi siodełko, a przez to często zmieniała się moja pozycja.
Jeżeli mówimy o kolarstwie na długich dystansach, to nie można zapomnieć o komforcie jazdy i dolegliwościach związanych z jego brakiem. Tutaj na pewno nie można oszczędzać na spodenkach. Research w internecie pozwoli znaleźć firmy, które mają najlepsze modele. Do tego maść na pośladki, bez której teraz już nie wyobrażam sobie jechać powyżej 300km. Ważne, by podczas jazdy masować oraz ruszać szyją i nadgarstkami. Jeżeli zlekceważymy te części ciała, to w pewnym momencie mogą nam uniemożliwić jazdę.
CR: Często bierzesz udział w maratonach rowerowych. Który z nich uważasz za najbardziej wymagający, jak do tej pory i dlaczego?
KK: W USA startowałem w triathlonach, natomiast w Polsce poszedłem w ultra rowerowe. Jest to pierwszy rok startów, więc jeszcze trochę maratonów przede mną, żeby wybrać ten najtrudniejszy. Był Baltic Bike Challange, Pomorska, Wisła, Race Around Poland i jeszcze kilka innych. Wszystkie je wspominam z wielką radością z perspektywy czasu. Bardzo żałuję awarii, przez które musiałem się wycofać lub kończyłem na wysokiej pozycji, ale nie wśród zwycięzców. Nie ma większej satysfakcji niż medal finishera na szyi. Zapomina się wtedy o trudach i myśli o następnej edycji.
CR: Na jakie kwestie zwracasz szczególną uwagę, wybierając kolejne ultramaratony? Decydujący jest termin, trasa, czy może inne zmienne?
KK: Nie zdawałem sobie sprawy, ile ich w Polsce jest organizowanych! Będąc jeszcze w USA zakładałem, że po powrocie zrobię sobie gap year, aby odpocząć i chciałem go wykorzystać właśnie na starty. Myślałem, że zapisałem się na wszystkie możliwe ultramaratony, jakie są i których terminy nie kolidują ze sobą. Dopiero po powrocie, kiedy poznałem wielu ultrasów i spędziłem wiele godzin na rozmowach z nimi dowiedziałem się, że w Polsce jest mnóstwo takich imprez. Po prostu nie każde są tak dobrze rozreklamowane, jak choćby Wisła 1200.
Na przyszły sezon mocniej się przyłożę do planowania startów. A to już lada moment, bo wiele zapisów rusza już tej jesieni. Chciałbym skoncentrować się na imprezach gravelowych. Nie wiem skąd się to bierze, ale na nich nie ma takiej napinki, jak na szosowych. Ludzie starają się sobie pomóc i panuje atmosfera święta. Na szosowych ludzie są bardziej skoncentrowani na wyniku. Może to tylko moje odczucia, a może tak tylko trafiłem. Chociaż na ostatnim szosowym Tour De Pomorze spotkałem dwóch świetnych chłopaków Piotrka i Tomka. Razem jechaliśmy sporą część trasy. Nawet na końcu, gdy kontuzja mocno mi doskwierała, to pomogli doczołgać się do mety. Dzięki chłopaki!
CR: Jakie czynniki Twoim zdaniem przyciągają coraz większą liczbę osób do maratonów? Są to wydarzenia wymagające skrajnego wysiłku, a jednak cieszą się rosnącą popularnością.
KK: Zmieniło się podejście Polaków do wypoczynku. Dwa tygodnie all inclusive już nie jest tak modne, jak dawniej. Ludzie wolą spędzić ten czas aktywnie, niżeli leżeć na leżaku. Pandemia przyłożyła do tego swoją cegiełkę. W pewnym momencie rower był jedną z nielicznych niezabronionych form spędzania aktywnego czasu. Widać w sklepach, jak długo czeka się na wymarzony rower. Niemal, jak za starych czasów na mieszkanie czy samochód. Z częściami jest podobnie. Sam czekam na koła. Jedno padło właśnie podczas wyprawy Dwa Oceany, gdzieś w Teksasie i do teraz jeżdżę na rezerwie. Drugie ostatnio na pierwszym odcinku Race Around Poland. Pozostaje cieszyć się z tego zainteresowania, bo powstają nowe rajdy, wyścigi, a organizatorzy prześcigają się w pomysłach.
CR: Jakie masz plany sportowe w najbliższym czasie?
KK: Ten rok był trochę na wariackich papierach i chciałbym teraz odpocząć. 5 września robię duathlon charytatywny, który mam pod nosem w Paryżu nieopodal Krzeszowic. Po tym zdecyduje, czy znajdę w sobie jeszcze siły na start w Maratonie Płn-Płd, a później roztrenowanie i odpoczynek, by w zimie zacząć przygotowania do następnego sezonu. Chciałbym znaleźć sponsora, by móc w pełni się poświęcić temu, co kocham i sprawia mi radość.
Kamil Knapczyk jest aktywny w Social Mediach. Relację z jego podróży przez Dwa Oceny znajdziesz na Instagramie @kamilknapczyk.
Niniejszy wywiad to część cyklu rozmów z miłośnikami dwóch kółek. Pytamy profesjonalnych sportowców oraz popularnych amatorów o to, co jest dla nich najważniejsze w jeździe na rowerze. Wszystkich łączy pasja i doświadczenie w długich podróżach. Dociekamy, w jaki sposób przygotować się do wielodniowych wypraw, a także co warto ze sobą zabrać. Odkrywamy tajniki różnych dyscyplin, pytamy o plany oraz najciekawsze przygody.